Dzwoni telefon.
— Powiedz, że już leżę! — wołam do żony, która wychodzi na korytarz. Żona wraca jednak po chwili, mówiąc:
— Wstawaj, Dejmek.
Dejmek mówi spokojnie, ale bardzo dobitnie.
— Dowiedziałem się, że pan pilnie chce ze mną rozmawiać.
— Gdyby to panu nie robiło różnicy, to prosiłbym przyjść teraz, bo właśnie mam chwilę czasu.
— Teraz?
— Tak.
— Dobrze, to będę za jakieś dwadzieścia minut.
Ubieram się, rozmawiając z żoną, która jak zwykle zachowuje absolutny spokój. Jest 21.45.
— Gdyby nas wywieźli na Sybir — mówię, wychodząc — to wiesz.
— Nic nie wiem — odpowiada flegmatycznie.
Dejmek czeka na mnie w swoim gabinecie.
— Chyba się napijemy herbaty — mówi tym samym tonem, co przez telefon, bierze z biurka jakieś papiery i prowadzi mnie na drugi koniec korytarza. Wchodzimy do magazynu bibliotecznego, pełnego półek ustawionych w poprzek pokoju. Tu, jak sądzi Dejmek, nie ma podsłuchu.
— Proszę, niech pan to przeczyta — mówi, dając mi do ręki kilka stron maszynopisu. Jest to wywiad dla „Życia Warszawy”, w całości napisany przez jakieś władze partyjne. Od Dejmka żąda się, aby się zgodził na opublikowanie tego tekstu jako swego w niedzielnym numerze.
— No i co? — pyta, kiedy odkładam maszynopis.
— Pomysł obelżywy, a tekst bezczelny.
— Toteż go odrzuciłem. Ale napisałem własny. Niech pan i ten przeczyta. Jutro idę do KC i do jutra muszę podjąć decyzję.
Tekst Dejmka jest oczywiście zupełnie inny, ale kompromisowy.
— Moim zdaniem — mówię — i tego nie może pan ogłosić.
Z krótkiej rozmowy wynika, że Dejmek właściwie słabo się orientuje w tym, co się dzieje poza teatrem, więc na jego prośbę zaczynam charakteryzować sytuację, nastroje, postawę społeczeństwa. Niektóre szczegóły, jak np. wiadomości o zebraniu szczecińskim, a także o zachowaniu Erwina Axera, robią na nim wielkie wrażenie.
— Jezus Maria! — woła w pewnej chwili, zdejmując okulary i przecierając oczy.
— Sprawa Dziadów — stwierdzam na zakończenie — jest obecnie symbolem wszystkich rzeczy, których ludzie nie mogą się wyżec, jeżeli chcą być ludźmi. Każda próba zastąpienia tego symbolu słowami, a zwłaszcza wykrętnymi, rozczaruje wszystkich. Każdy poczuje się zawiedziony, a najbardziej młodzież, szczególnie aktorska. Jeśli z tej sprawy — przy pana udziale — znów zrobi się pospolita afera, to ci młodzi ludzie stracą wiarę.
— Stracą wiarę we wszystko — powtarza Dejmek, kiwając głową, sam bierze do ręki swój tekst i czyta go przez chwilę. — Tak, to jest do d... Chyba powinienem milczeć. I chyba tak zrobię.
16 lutego
Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967-1968, Warszawa 1993.
19 II 68 Poniedziałek. Rano. Słońce, trochę śniegu. Dorotka jedzie do przedszkola na saneczkach. Kiedy wracam z przedszkola, dzwoni Dejmek i prosi, żebym zaraz przyszedł. Jest godzina 9.20. Dejmek bardzo zmieniony.
[...] Podaje mi kilka stron maszynopisu i wprowadza do dawnego sekretariatu (tego od Wierzbowej).
— Nie mogę się od tego wykręcić — oświadcza v niech pan to przeczyta. Widzę, że to znów wywiad dla „Życia Warszawy”. Tekst Dejmka, ale mocno skrócony w porównaniu z tym, który czytałem 16 II w nocy. — Co pan na to?
— Nadal jestem przeciwny.
— Nie dziwię się, ale ja się chyba od tego nie wykręcę. Żeby pan wiedział, jaką „platformę” oni mi tu wczoraj przywieźli.
Opowiada, że teraz największą presję wywiera na niego Cyrankiewicz przy pomocy swoich ludzi. O 11 ma znowu posiedzenie w KC. Jest bardzo zmęczony, leci z nóg.
[...]
O godz. 13 z minutami wchodzi bardzo zadowolony.
— Tekst odrzucili, a ja się podaję do dymisji.
Oddycham z ulgą. Z pewnością nie ma już dla niego innego wyjścia. Nalewam mu resztę Marleta, jaka mi została. Potem Dejmek kładzie sobie na kolanach książkę, prosi o kartkę papieru i zaczyna pisać mrucząc pod nosem:
— Do Pana Ministra Lu...
— Tak się nie pisze – wtrącam. Pisze się: „Obywatel Lucjan Montyka Minister Kultury i Sztuki”. Dejmek poprawia i mruczy dalej:
— Wielce Szanowny Obywatelu...
— W liście można już pisać „Panie”.
— Rzeczywiście. Ja już jak dziecko, k...
Warszawa, 16 lutego
Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967-1968, Warszawa 1993.
Stojąc na kupie śniegu, widzę, jak trzy autobusy usiłują wyjechać z dziedzińca na ulicę. Tłum, krzycząc, zagradza im drogę, jednak wozy przebijają się. W jednym wyraźnie widzę twarze studentek widocznie porwanych przez bojówkarzy, którzy rozpierają się w fotelach. (Studentki stoją pośrodku). Tłum w pasji grozi pięściami, rzuca grudami śniegu, skanduje „Ge-sta-po! ge-sta-po!”. Znów spotykam Kołakowskiego i mówię mu, co widziałem. Wchodzę nadziedziniec. Tu spotykam Józia i Erwina Axera, który przybiegł w poszukiwaniu swojego syna. „Śpiewali «Jeszcze Polska...» i Czerwony Sztandar — objaśnia Józio. — Ale kiepsko”. (Naród niemuzykalny — wtrąca Axer).
W miejscu gdzie dziedziniec się rozszerza, ruch. Studenci otaczają jakiegoś siwego pana w okularach, zapewne profesora, i wiwatują. W tym samym momencie gwałtowny ruch w bramie. „Panowie, na ulicę” — wołam, bo już widzę, że w bramę wpada duża gromada policjantów w hełmach, z długimi pejczami w rękach. (Dowodzi oficer z głośnikiem). Mamy tylko kilka kroków do furtki, więc cofając się na ulicę, mijamy się z rozwiniętym już oddziałem policji. Spoglądam na zegarek (14.45) i na dziedziniec. Siwy pan staje na środku, podnosi rękę, jakby chciał zagrodzić drogę atakującym. Mówi coś. Policja wpada na niego. „Dziekana! Pobili dziekana!” — wołają studenci. Widzę, że drugi oddział wpadł od Sewerynowa. Oba biją studentów pejczami. Krzyk, zamęt.
Jestem na Krakowskim koło furtki i rozglądam się po ulicy. Na wysokości ul. Traugutta przegrodziły ją w poprzek zielone dżipy. Mnóstwo ludzi w oknach, na balkonach, w drzwiach, na stopniach kościoła, na jezdni, na chodnikach. Nagle moi sąsiedzi zrywają się w panice. Z bramy uniwersytetu wypada gromada policjantów z pejczami. Przeskakuję przez łańcuch, który oddziela chodnik od wąskiego skrawka przed samym budynkiem i przylepiam się plecami do muru. Przede mną przewala się przerażony tłum, za nim policjanci z pejczami krzyczą i biją wszystkich: studentów i przechodniów. To samo na jezdni i na przeciwległym chodniku. Na chwilę przede mną pusto, więc w kilku susach dopadam zakładu geografii i wpadam do holu, gdzie tłum przechodniów i studentów. Jakaś kobieta dostała szoku. Z galerii jakiś student wygłasza przemówienie („...i zorganizować obronę!”. Brawo! Oklaski).
Warszawa, 8 marca
Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967-1968, Warszawa 1993.
13 IV 68. Wielka Sobota. O godz. 1 składam życzenia Dejmkowi. Już się odbyło zebranie POP, na którym uroczyście wyrzucono go z Partii. Dwóch członków zespołu ujawniło wreszcie swoje prawdziwe, patriotyczne oblicze: Wichurski i Kaczmarski. Decyzja Partii — oświadczyli — nie zdziwiła ich, bo już od dawna zdawali sobie z tego sprawę, że Dejmek prowadzi teatr syjonistyczny. Nas z kolei ich oskarżenie bynajmniej nie dziwiło, bo wiemy, że już od czasu premiery Namiestnika faszyzujące odłamy Partii pietnują Dejmka jako żydowskiego pachołka. Opinię tę rozsiewają agenci, którzy opowiadają ciekawym, że w Dziadach np. Holoubek był ucharakteryzowany na Żyda.
Warszawa, 13 kwietnia
Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967-1968, Warszawa 1993.
O godz. 10.30 dzwoni pani Zakrzewska. „Niech pan zaraz przyjdzie, Dejmek bardzo prosi”. Już przez telefon słyszę, że płacze. We czworo — ona, Meller, Anders i ja — zbieramy się w gabinecie, do którego wkrótce wchodzi Dejmek, w zgrabnym, szarym garniturze, uroczysty, spokojny, uśmiechnięty. Dokładnie streszcza rozmowę, którą przed chwilą odbył w ministerstwie z p. min. Rusinkiem i p. dyr. Balickim.
— To co, panie Kazimierzu — zaczął Rusinek — podał się pan do dymisji?
— Nie, panie ministrze.
— Jak to: nie?
— Składałem dymisję aż trzy razy, w wiadomych okolicznościach, ale żadna z nich nie była przyjęta. A teraz nie składałem i nie składam, bo nie widzę powodu.
— Ach, to tak pan gra.
— Ja w ogóle nie gram, panie ministrze. To mną grano.
W odpowiedzi na to, nie mając innego wyjścia, p. min. Rusinek musiał oświadczyć, że Dejmek otrzymuje wymówienie z końcem obecnego sezonu. Zespół wolno o tym zawiadomić, ale dopiero ostatniego dnia. W tej chwili zwolnienie Dejmka jest tajemnicą.
Warszawa, 12 lipca
Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967-1968, Warszawa 1993.